Wygląd Gallardo zdaje się mówić: każdy ma wiedzieć, że jadę, każdy ma obrócić głowę, a paparazzi skierować obiektywy. Na mnie: jestem centrum wszechświata. Podczas gdy F430 już teraz wygląda niemal jak klasyk, włoski byk nie zestarzał się ani trochę. Jego kanciasta, niska sylwetka, jest świeża niemal jakby był to nowy model, a nie auto, które jest na rynku już 10 rok.
Technika może nie jest już nie taka świeża, ale nadal imponująca. Za plecami kierowcy wetkniętego w skórzany fotel tkwi 520-konne V10 z bezpośrednim wtryskiem, dysponujące momentem obrotowym 510 Nm, którego 80 proc. dostępne jest już przy 1500 obrotach na minutę. Jednostka napędowa to pierwszy ślad ingerencji Audi: silnik bazujący na tym z poprzednich S6 i S8 oraz częściowo RS6. Inne zbieżności? Klimatyzacja i ekran nawigacji z A8. Ale to akurat dobrze. Bo działają. Podobnie jak V-dziesiątka, której kąt rozwarcia cylindrów wynosi równe 90 stopni. Dzięki temu udało się maksymalnie obniżyć środek ciężkości auta, który jest umiejscowiony zaledwie 46 centymetrów nad ziemią.
Czuć to szczególnie w zakrętach, które Lamborghini pokonuje bezbłędnie i precyzyjnie. Łatwość pokonywania łuków jest zaskakująca. Pokłady przyczepności sprawiają, że ciężko doświadczyć choć najmniejszej walki auta z asfaltem. Jest perfekcyjnie… do czasu. Pomimo że napęd w Lambo jest przekazywany na wszystkie koła przez elektronicznie sterowane sprzęgło wiskotyczne, to zachowuje się odrobinę jak tylnonapędówka. W końcu standardowo 70 proc. momentu trafia na tylną oś. To skłania do próbowania sił w kolejnych zakrętach. Macasz więc niejako na oślep, centymetr po centymetrze szukając granicy przyczepności. I wtem jest! A kierowca, niczym kowboj spadający z byka, z głupią miną leci tam, gdzie prawa fizyki nakazują.