Lekkie naciśnięcie guzika na pilocie i z tradycyjnie otwieranych drzwi wysuwają się klamki – jak na dzikiego potwora to wręcz zawstydzająca uprzejmość.
Co by nie mówić, nad głową jest o włos więcej miejsca niż w Gallardo, ale wnętrzu Huracána i tak daleko do „przestronności” Ferrari 458 Italii, czyli głównego konkurenta małego Lambo. Kokpit, jak w Aventadorze, przypomina miejsce pracy pilota odrzutowca. Przed oczami kierowcy znajduje się wyświetlacz pokazujący wskazania pokładowych przyrządów. Na prawo od niego, na środkowej konsoli, są trzy wirtualne wskaźniki informujące o ciśnieniu i temperaturze oleju silnikowego oraz o napięciu akumulatora. Włącznik biegu wstecznego wygląda jak samolotowa dźwignia, którą pilot popycha jednym ruchem ręki, z kolei przycisk startera kryje się pod czerwoną osłoną. To on budzi do życia dziesięciocylindrowy silnik dobywający z siebie upojny grzmot.
Pociągnięcie łopatki przy kierownicy powoduje załączenie jedynki. Dwumiejscowe auto rusza z lekkim szarpnięciem, co wiedzą wszyscy mający kiedykolwiek do czynienia z Lamborghini – to typowe dla przekładni z dwoma sprzęgłami i trwa tylko do czasu, aż olej w skrzyni biegów się rozgrzeje. Nie ma żadnego porównania z surową pracą sekwencyjnej skrzyni biegów w Gallardo, Włochom szczęśliwie udało się usunąć słaby punkt poprzedniego modelu. W automatycznym trybie pracy skrzynia DSG zmienia bieg po biegu aż do siódemki, nawet gdy Huracán jedzie z miejską prędkością. V10 mruczy sobie coś pod nosem, a pod światłami nagle milknie – bo dzisiaj nawet Lamborghini ma start/stop.